Artykuły


16. Pragnęłam mieć dziecko PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 8 listopada 1994 r.

 


PRAGNĘŁAM MIEĆ DZIECKO



Problem mój, który pojawił się po wyjściu za mąż, był bardzo głęboki, skrajnie zaważył na mojej wrażliwej psychice. Moim ogromnym marzeniem, zresztą jak większości kobiet, była potrzeba urodzenia dziecka. Pragnęłam tego z całego serca, z wielką nadzieją czekałam, nie podejrzewając niczego.

Kiedy po roku małżeństwa zgłosiłam się do poradni ginekologicznej, to okazało się, że owszem, występują jakieś drobne mankamenty, i to u mnie, jak i u mojego męża. Lekarz stwierdził, iż po pewnym okresie leczenia, wszystko powinno wrócić do normy. Niestety, terapia, której razem z mężem poddałam się, nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Środki farmakologiczne, które zażywaliśmy, nie pomogły w spełnieniu mojego życiowego pragnienia. Lekarze nie mogli znaleźć konkretnej przyczyny, która by za ten stan rzeczy odpowiadała. A ja nie mogłam dopuścić myśli skazującej mnie na brak potomstwa. Tak upływały tygodnie, miesiące, a upragnionej ciąży nie było. Upłynęły dwa lata kuracji, lekarz oznajmił, że w tej sytuacji czuje się bezradny, gdyż jajeczkowanie występowało już regularnie, ale do zapłodnienia dojść nie mogło. Myśl, która towarzyszyła mi nieodłącznie na każdym kroku, to myśl, że nie mogę mieć dziecka. Była ona tak paraliżująca, że czasami spędzała mi sen z powiek. Czułam się gorsza, inna, niezdolna do tak, zdawałoby się oczywistej, prostej sprawy. Chodziłam jak opętana, oglądałam się za każdą kobietą w ciąży, za każdym wózkiem z małym dzieckiem. Było to bardzo bolesne i uciążliwe. Wyłączałam się przy byle okazji, by poddać się rozkosznym marzeniom o swoim dziecku, a z drugiej strony, ogarniały mnie dreszcze, ponieważ było to dla mnie nieosiągalne. Tęskniłam w głębi duszy, w głębi mojego serca, nie okazując tego zbytnio i nie dopuszczając myśli ostatecznej. Wierzyłam bardzo, że nadejdzie ten moment, w którym poczuję się szczęśliwie usatysfakcjonowana.

Żyłam dalej w tęsknocie i zaczęłam tracić nadzieję. Był rok 1983. Mojego męża zwolniono niesłusznie z pracy. Oboje z mężem bardzo zdenerwowani, a także rozgoryczeni, odwiedziliśmy naszego znajomego, pana Stanisława Kwasika. Wiedzieliśmy, że interesuje się on radiestezją, bioenergoterapią, jednakże cel naszej wizyty był wyłącznie towarzyski. Widząc nas rozdygotanych, i po wysłuchaniu naszych żalów, zaproponował nam, że nas odpromieniuje. Nie chcąc obrazić gospodarza, a także z ciekawości, zgodziliśmy się na ten zabieg. Rzeczywiście, po chwili odzyskaliśmy humory, łzy pod oczami powysychały, no i rozmowa potoczyła się normalnym torem. Po kilku tygodniach wiedziałam już, że jestem w ciąży. Urodziłam śliczną, zdrową córeczkę. Moje marzenie zostało spełnione. Jestem bardzo szczęśliwą matką.

Po kilku latach pojawiły się u mnie krwawienia międzymiesiączkowe. Stan ten trwał wiele miesięcy, zgłosiłam się więc do lekarza. Otrzymałam leki i lekarz dokonał wyłyżeczkowania jamy macicy. Miało to skutecznie usunąć moje dolegliwości. Niestety, nie pomogło. Po upływie pięciu lat krwawień zgłosiłam się po pomoc do Pana Stanisława; w tym czasie prowadził on już swój gabinet.

Jeszcze dobrze oczu w czasie seansu nie zamknęłam, a już zobaczyłam obraz - mężczyznę siedzącego na moim brzuchu i usiłującego mnie zgwałcić. Było to moje rzeczywiste przeżycie, miałam wtedy 15 lat. Bardzo dokładnie widziałam to zdarzenie. Do gwałtu nie doszło, gdyż napastnikowi wsadziłam dwa palce w oczy, on z bólu odskoczył, a ja zaczęłam uciekać i wołać pomocy. Przez przypadek nadjechali jacyś chłopcy na rowerach, w związku z czym sam gwałciciel musiał uciekać. Wydarzenie to bardzo zmieniło moją psychikę i stosunek do mężczyzn. Okazało się też, że to usiłowanie gwałtu również było przyczyną moich krwawień. Minęły już 3 lata od seansu, a te międzymiesiączkowe krwawienia już nie pojawiły się.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gwałt czy nawet tylko usiłowanie gwałtu, dla młodej dziewczyny są ciężkimi urazami psychicznymi. Takie urazy bez wątpienia rzutować będą na jej późniejsze życie. Słyszy się nieraz, że najlepszym lekarstwem, w takim przypadku, jest gojący rany czas. Nic bardziej mylnego. Czas pozwala zapomnieć, co nie jest równoznaczne z uwolnieniem się od pamięci danego przeżycia. Zapomnieć najczęściej oznacza wyprzeć to przeżycie na poziom nieuświadamiany i rozlokować je po różnych narządach czy funkcjach organizmu. Nie są one tam bezkarnie. Co prawda, na co dzień nie zaprzątają nam głowy, jednakże prowadzą do różnych chorób, zaburzeń.

Moja znajoma pacjentka po raz pierwszy moją pomoc przyjęła 11 lat temu, kiedy to w swoim rozwoju byłem na etapie typowego bioenergoterapeuty. W jakimś stopniu oczyściłem obojgu małżonkom aurę, a to już pozwoliło im na spełnienie ich pragnienia posiadania dziecka. Na głębszym poziomie uraz pozostał. Pamięci tego urazu nie mogła moja pacjentka odreagowywać poprzez niepłodność, posiadała już przecież dziecko, zaczęła więc ten swój wewnątrzpsychiczny problem rozwiązywać poprzez krwawienia.

Jak silny był to dla niej uraz niech świadczy fakt, że jeszcze dobrze, w czasie seansu, oczu nie zamknęła, a już krzyczała na cały głos, że ją gwałcą. Gdy później rozmawiałem z nią, to powiedziała, że o tej próbie gwałtu już dawno zapomniała, i dopiero teraz, po tylu latach, ponownie ją przeżyła. Oznacza to, że „zapomniała” tylko na poziomie uświadamianym, natomiast głębiej, w podświadomości, żyła tym urazem bezustannie. Jej podświadomość traktowała każdego mężczyznę jako gwałciciela. Również tak był traktowany mąż. W takim układzie dziecko byłoby owocem gwałtu. Widać wyraźnie, z jednej strony, ogromnie silna potrzeba macierzyństwa, z drugiej - jeszcze silniejszy uraz blokujący płodność, a tym samym uniemożliwiający przyjście na świat dziecka jako wyniku gwałtu. Gdy później dziecko już było, „dobrym” sposobem na blokowanie się przed mężem były krwawienia.

Dlatego też uważam, że lecząc niepłodność, zawsze należałoby postawić pytanie. Czy gdzieś głęboko w podświadomości pacjentki, również i pacjenta, nie rozgrywa się jakiś dramat? Przeżyć mogących spowodować niepłodność może być tak wiele, trudno byłoby je wszystkie opisać.

STANISŁAW KWASIK

 
15. Do zdrowia poprzez rozwój duchowy PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 11 października 1994 r.



DO ZDROWIA PRZEZ ROZWÓJ DUCHOWY



Droga ku Światłu, zdrowiu, szczęściu, mądrości, pięknu duszy i ciała wiedzie poprzez rozwój duchowy. Czym zatem jest rozwój duchowy? Określmy go, gdyż jest to pojęcie wieloznaczne. W znaczeniu nas interesującym, jest to rozwój duszy, którą należy odnosić do Boga, Absolutu, Wyższej Inteligencji, życia nadprzyrodzonego.

Choroba jest tu wynikiem stanu duszy, sposobem na odpokutowanie przewinień. Rozwijając się duchowo, uwalniamy się z całej negatywnej chorobotwórczej pamięci. Zdrowienie następuje tu niejako przy okazji. Dobrze jest uwolnić się zawczasu od wszelkich chorobotwórczych czynników, zejść z drogi chorobie, rozwijającej się w nas w formie utajonej, niekiedy przez dziesiątki lat.

U człowieka jeszcze zdrowego, wyraźnie już widać jego skłonności do konkretnych chorób. Usunięcie przyczyny jego przyszłej choroby trwa krótko, nieraz tylko kilka minut, podczas gdy uzdrowienie już chorującego wymaga więcej czasu, miesięcy, lat. Często jest już za późno.

Czy można mieć piękną duszę, a chore ciało? myślę, że nie. Mając piękną duszę, mamy piękne, zdrowe ciało. Jesteśmy radośni i szczęśliwi, żyjemy długo. Przyjmując, że cierpienie jest sposobem na odreagowanie negatywnego stanu duszy, musimy zgodzić się, że jest ono konieczne, o ile nie oczyścimy wnętrza racjonalniej, np. poprzez medytację, dzięki której najszybciej uzyskać można wysoki rozwój duchowy.

Rozwój ten, jak już wspomniałem, niesie ze sobą zdrowie niejako przy okazji. Istotą jego jest przybliżenie duszy do Boga. Jednakże nie można mówić o rozwiniętej duszy, pełnej jednocześnie chorobotwórczego brudu. Rozwijając się duchowo, stajemy się wrażliwsi, bardziej inteligentni, zdrowsi. Wyostrza się w nas zdolność do odróżniania dobra od zła. Zmieniają się nasze dotychczasowe systemy wartości. Odchodzą od nas cierpienia, nałogi, zbędne potrzeby. Życie zaczyna mieć sens.

Zdaję sobie sprawę, że prezentowane przeze mnie podejście ma charakter przyszłościowy, gdyż wymaga odpowiedniego stanu świadomości. Póki co, odpowiedzialność za nasze zdrowie, najchętniej przenosimy na lekarzy, którzy na każdą dolegliwość powinni mieć lekarstwo.

Przedstawiam relację młodej kobiety, która z pacjentki szybko stała się uczniem, i osiągnęła pełnię zdrowia, nie dzięki lekom, ale dzięki pracy nad sobą.

Jeśli czujesz się źle, jesteś znerwicowany, nie możesz poradzić sobie w życiu, wszystko cię złości, tracisz sens swojego życia, jesteś bezradny, nie możesz spać, miewasz myśli samobójcze, postęp cywilizacji wprowadza cię w lęk, czyli dzień i noc są dla ciebie wielką udręką, zapamiętaj! - jesteś tym, kim ja byłam.

Teraz jestem zupełnie inną osobą. Wszystko to zmieniło się dzięki pomocy, którą uzyskałam w gabinecie pana Stanisława Kwasika.

Wcześniej trafiłam do lekarza; stwierdził on u mnie nerwicę i zapisał mi kilkanaście tabletek dziennie. Do tego jeszcze zastrzyki. Ja, młoda kobieta, miałam przyjmować tyle lekarstw, co starsi ludzie? Było to dla mnie przerażające! Zaczęłam myśleć i przypominać sobie, co kiedyś słyszałam o naturalnych metodach leczenia. Pomyślałam też i o panu Stanisławie, o którymś kiedyś opowiadała mi koleżanka z pracy.

Dziś żyje mi się pięknie. To nie złudzenie! Nie mogę pojąć, skąd przedtem w moich myślach było tyle czerni. Teraz problemy dnia codziennego są zwykłą sprawą do załatwienia, a nie jak wcześniej - utrapieniem. Czuję się teraz bardzo silna, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Kiedyś świat wydawał mi się okrutny, a ludzie nie do zniesienia; teraz wiem, że był to tylko fałszywy odbiór rzeczywistości. Niszczyły mnie kompleksy, lęki, obawy.

Już od pierwszego spotkania pan Stanisław Kwasik uczył mnie, że każdy powinien kochać siebie, lubić i akceptować. I dalej, że powinien wyzbyć się wszystkiego, co negatywne w jego przeszłości, na rzecz nowego, pięknego, bezpiecznego, pełnego ufności życia.

Moje problemy zaczęły się znacznie wcześniej. Miałam wtedy 15 lat, uczyłam się zawodu ekspedientki. Miałam praktykę w sklepie, i wówczas odkryłam, jak bardzo jestem wstydliwą, zalęknioną, bojącą się ludzi. Z drugiej strony targała mną ambicja, aby być kimś. Mijały lata, a ja coraz bardziej nie dawałam sobie rady sama ze sobą.

Już po pierwszym spotkaniu odczułam, że energia, którą przekazał mi pan Kwasik, wpłynęła na mnie korzystnie. Miała ona kolory tęczy. Dotąd moje zasady postępowania, rozumienia życia były bardzo sztywne. Teraz jestem elastyczna, swobodna. Zaczęłam się cieszyć życiem.

Mój horyzont myślowy zdecydowanie nabrał szerszego wymiaru. Mogę szczerze stwierdzić, że kocham siebie, o czym przed terapią nawet nie marzyłam. Akceptuję siebie taką, jaką jestem, tu i teraz. Potrafię już bronić swoich praw, racji, i to w pracy, jak i w domu.

Rozwinęłam się duchowo. Posiadłam jakąś wewnętrzną siłę. Mogę nawet powiedzieć, że uzyskałam zdolności uzdrowicielskie. Moja bioenergia stała się czysta; dzieci, psy, koty zaczęły do mnie lgnąć. Stałam się tak wrażliwa, że potrafię odczuwać promieniowanie przedmiotów, roślin, kolorów, kształtów i odróżniać te korzystnie działające od tych szkodliwych dla zdrowia. Stosując akupresurę, czyli masując stopy, jestem w stanie wyczuć, który receptor należy pobudzić, aby wpłynąć uzdrawiająco na jakiś narząd. Wyczuwam także czakramy, i w razie potrzeby, odblokowuję je. Potrafię również poprzez zdjęcie nawiązać kontakt z podświadomością drugiego człowieka, odczuwać wszystkie okresy jego życia jeszcze, gdy był w łonie matki, poród, dzieciństwo, wychwytuję też poprzednie wcielenia. Te moje nowe umiejętności pozwalają mi pomóc drugiej osobie, ale i zrozumieć sens życia, przemijania.

Nie jestem już tą znerwicowaną dziewczyną, która nie wiedziała, po co błąka się po tym świecie. Dzięki pracy nad sobą poznałam swoją drogę, ścieżkę, po której stąpam w moim rozwoju.

Inaczej też wygląda moja modlitwa, kiedyś powierzchowna, rozlatana, teraz głęboka, w skupieniu; czuję, jak rozmawiam z Bogiem. Tych stanów wyższej świadomości nie da się opisać, trzeba je przeżyć. W czasie jednego z seansów widziałam, jak wspinam się w górę do Jasności, do źródła Światła. To było cudowne uczucie.

Osiągnęłam pewien poziom w rozwoju duchowym. Jestem zdrowa, szczęśliwa, wrażliwa. Poznałam swoje miejsce na Ziemi. Nie przyszło to samo, wymagało pracy.

STANISŁAW KWASIK

 
14. Szkoła bez repetentów PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 23 sierpnia 1994 r.



SZKOŁA BEZ REPETENTÓW



W głębi psychiki każdego z nas zgromadzona jest, często nigdy nieuświadamiana, pamięć najróżniejszych przeżyć, uczuć, urazów. Rzutuje ona na nasze życie, zdrowie, na sukcesy i porażki. Wpływa również na wyniki w nauce, na zachowania ucznia.

Wielu rodziców uważa, że trudności szkolne ich dzieci mogą rozwiązać korepetycje. Sądzę, że jest to pomoc nie najwłaściwsza. Wprawdzie uczeń otrzymywać będzie promocje do klas następnych, ale utwierdzi się też w przekonaniu, że jest mało zdolny, że musi mieć wsparcie, i to teraz i w przyszłości.

Uważam, że najlepiej jest dotrzeć do psychicznej podstawy problemu i rozwiązać ją. Doświadczenia najważniejsze dla naszego życia i zdrowia pochodzą z łona matki, z przeżyć okołoporodowych i wczesnodziecięcych. Dlatego też uwolnienie negatywnej pamięci z tych okresów jest tak ważne. Psychoanaliza właśnie tam doszukuje się przyczyn wszelkich nerwic, w tym chorób psychosomatycznych i nałogów.

Dzieci po takiej uwalniającej terapii stają się pogodniejsze, weselsze, inteligentniejsze, mają lepszą pamięć, lepiej się uczą, stają się sprawniejsze fizycznie. Ustępują u nich różne dolegliwości, jak: nadpobudliwość, wycofanie, moczenie nocne, jąkanie, lęki, tiki, różne bóle, brak apetytu. Żeby, więc młodość mieć szczęśliwszą, a i na starość tyle nie chorować, powinniśmy każdemu dziecku, i to już w wieku 5 - 7 lat, poświęcić kilka godzin na taką odreagowującą terapię. Dzieci odpłacą się nam natychmiast. Będą piękniej rosnąć, uczyć się chętniej i otrzymywać przynajmniej o jeden stopień wyższe oceny. Dojrzewając, nie będą sprawiać problemów, uciekać w nałogi, w zachowania aspołeczne.

Stosowana przeze mnie metoda to medytacja z wizualizacją wspomagana bioenergoterapeutycznie. Pozwala ona nie tylko cofnąć w czasie, uwolnić od lęków, kompleksów, czy pamięci jakiś ciężkich przeżyć, ale umożliwia przede wszystkim dotarcie do istoty problemu. Następuje tu proces przestrajania się w kierunku dobra. W metodzie tej pacjent nie ma wyłączonej świadomości, jest on podmiotem; natomiast terapeuta to, z jednej strony, jakby analizujący sufler, pomagający rozwikłać tajniki nieuświadamianej, często chorobotwórczej pamięci, z drugiej - bioenergoterapeuta, znoszący różne bloki, oczyszczający z negatywnej energii i wprowadzający w to miejsce treść pozytywną.

O mało co nie dostałam szału. Co Pan robi z mózgiem mojego syna? - w ten oto sposób zareagowała matka Krzysztofa, ucznia szóstej klasy, gdy przyniósł on do domu piątkę z klasówki z biologii. Chłopiec trafił do mnie na terapię, gdyż miał ogromne trudności z uczeniem się. Szczególnie nie mógł zrozumieć matematyki i gramatyki. Dotąd zawsze zdawał do klasy następnej, działo się to jednak dzięki wielkiemu zaangażowaniu matki - korepetycje, codzienne sprawdzanie odrobionych lekcji. Mimo tak dużej pomocy, nie był on w stanie napisać klasówki z matematyki na ocenę mierną.

Krzysztof przychodził do mnie w roku 1992, od kwietnia do czerwca, raz w tygodniu, na jednogodzinne seanse. Już po kilku spotkaniach potrafił odpowiedzieć z matematyki na trójkę z plusem z tematu przerabianego na tej samej lekcji. Było to niewątpliwie wydarzenie w rodzinie. W siódmej klasie chłopiec nie korzystał już z jakiejkolwiek pomocy. Matka w ogóle już nie interesowała się jego odrabianiem lekcji. Klasówki z matematyki pisał na oceny dostateczne, taki też stopień dostał na zakończenie roku. Również w ósmej klasie radził sobie z matematyką dobrze. Najważniejsze jest to, że zdał egzamin konkursowy do średniej szkoły technicznej. Z matematyki uzyskał ocenę dostateczną, jednakże w tym wypadku ten stopień ma już inny wymiar. Polski napisał na czwórkę, zrobił tylko jeden błąd. Matka powiedziała mi, że wcześniej, w takiej pracy, zrobiłby błędów czterdzieści. Czyżby miał on dysortografię, i w czasie terapii, przy okazji, pozbył się jej?

Istota problemu Krzysztofa sięga okresu z łona matki, przeżyć okołoporodowych i wczesnodziecięcych. Przenoszony, urodził się z zatruciem ciążowym, ważył tylko 2100 g, dawano mu krew, miał kolkę jelitową. Uwolnienie jego pamięci z tych przeżyć sprawiło, że stał się on najnormalniejszym w świecie dzieckiem. Szkoda tylko, że uczyniono to o kilka lat za późno.

Krzysztof, ze swoim poziomem umysłu sprzed dwóch lat, byłby w stanie co najwyżej ukończyć zawodówkę. Dziś zdał bez problemów do szkoły średniej, a że jest chłopcem obowiązkowym i zapewne uczyć się będzie pilnie, pozwolę sobie wyrazić przekonanie, że może ukończyć politechnikę. I taka jest właśnie wartość mojej odreagowującej terapii. Przenosząc ją na wszystkie dzieci, podwyższając im w ten sposób iloraz inteligencji i zmieniając stosunek do nauki, można sobie tylko wyobrazić, na jakim poziomie funkcjonowałyby one w szkole, a później w społeczeństwie.

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu jest to czysta abstrakcja, i że wśród nich nie znajdę zrozumienia. Będą też i tacy, którzy napadną na mnie, gdyż swoją propozycją burzyć im będę dobre samopoczucie. Wejdźmy jednak na ten pewien poziom abstrakcji i wyobraźmy sobie, co by to było, gdyby... A więc mamy dzieci odblokowane, bez lęków, kompleksów, odważnie patrzące w przyszłość, zdrowsze, o wyższym poziomie umysłu, z przyjemnością uczęszczające do szkoły, chętnie odrabiające lekcje. Nie będzie repetentów i przez to już klasy będą mniej liczne. Szybsze przyswajanie wiadomości pozwoli na skrócenie ilości godzin nauczania, na wprowadzenie nowych przedmiotów. Zniknie problem wagarów, papierosów, narkotyków, zachowań aspołecznych. Czyż nie jest to piękna wizja? Warta chociażby głębszego przemyślenia?

Dyskutując o potrzebie zreformowania naszej biednej szkoły, nie bagatelizujmy rezerw tkwiących w podświadomości ucznia. Odblokowanie umysłów - i to nie tylko uczniów - jest najtańszą inwestycją, jaką można sobie tylko wyobrazić. Takich pacjentów jak Krzysztof, w ciągu kilku lat, przez mój gabinet, przewinęło się wielu. Gdy rozmawiam z nimi i ich rodzicami, to uzyskuję potwierdzenie moich założeń.

Upoważnia mnie to do złożenia publicznie propozycji przeprowadzenia eksperymentu naukowego z grupą uczniów mających poważne problemy szkolne. Wyobrażam sobie, że w eksperymencie tym swój udział mieliby i psycholodzy szkolni, wychowawcy klasowi, i że byłby on przeprowadzony pod kierunkiem samodzielnego pracownika naukowego.

STANISŁAW KWASIK

 
13. Bądź jak bioenergoterapeuta PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

AGRO AVIS”, nr 8/61, 1994 r. i nr 9/62, 1994 r.


BĄDŹ JAK BIOENERGOTERAPEUTA


Niekonwencjonalne metody leczenia są pewnym uzupełnieniem medycyny oficjalnej. Nie tylko polskiej, niedoinwestowanej, ale i tej bogatej, zachodniej. Światowa Organizacja Zdrowia wręcz zaleca stosowanie ich wszędzie tam, gdzie mogą być przydatne. W Polsce ustawa o zawodzie lekarza przez leczenie rozumie wykonywanie takich czynności jak: wydawanie orzeczeń lekarskich, diagnozowanie, ordynowanie leków, wykonywanie operacji chirurgicznych i rezerwuje je dla lekarza. Leczenie metodami niekonwencjonalnymi, zwane najczęściej uzdrawianiem o ile nie narusza tych zastrzeżeń, nie jest sprzeczne z prawem.

W moim gabinecie staram się pomagać cierpiącym, często skazanym na niewyleczalność. Niektórzy z nich wręcz oświadczają, że traktują mnie jak przysłowiową ostatnią deskę ratunku. Prawie każdy z moich pacjentów ma już za sobą dość długi staż w leczeniu się. Wielu z nich szukało pomocy w klinikach, u różnych bioenergoterapeutów, zielarzy. Ja proponuję coś innego: uaktywniam pacjenta nie tylko w procesie dochodzenia do zdrowia ale i w poszukiwaniu przyczyn choroby. Metody, które stosuję to medytacja dynamiczna z wizualizacją wspomagana bioenergoterapeutycznie oraz sugestia. Dodam, że twórcą medytacji dynamicznej z wizualizacją jest amerykański samouk z zawodu elektryk, Jose Silva. W czasie terapii uwalniam pamięć pacjenta, szczególnie tę nieuświadomioną, z negatywnych, chorobotwórczych zapisów. W ich miejsce organizm samorzutnie wprowadza treści pozytywne: można by ten proces określić przestrajaniem się w kierunku zdrowia. Następuje rozwój osobowości, poprawia się pamięć, inteligencja, zdolność przestrzennego widzenia. Moi pacjenci uczniowie, różnych szkół oprócz uwolnienia się od swoich podstawowych problemów osiągają średnio przynajmniej o jedną ocenę wyżej, a na uczenie się nie muszą już poświęcać tyle czasu, co dotychczas. Ustępują u nich różne problemy wychowawcze, w tym typowe dla okresu dojrzewania.

W naszym życiu przeżywamy wiele urazów, stresów, przykrych uczuć, w których narażeni jesteśmy na silny lęk czy ból fizyczny. Najbardziej istotne okresy to: życie w łonie matki, przeżycia okołoporodowe oraz pierwsze trzy lata. Ci, którzy wierzą w reinkarnację uznają, że na obecne życie znaczący wpływ mają również poprzednie wcielenia.

Oprócz tego wiele ze sobą niesie cywilizacja, w której żyjemy. Od dzieciństwa musimy być grzeczni, słuchać rodziców i nauczycieli, później pracodawców, policjantów, współmałżonków, stosować się do rygorów prawa, warunków ekonomicznych, mieszkaniowych, przeżywać wypadki losowe: śmierć bliskich, zawody miłosne, pożary, kradzieże, gwałty, oglądać horrory, kibicować sportowcom, myśleć o śmierci, o potępieniu i w ogóle miewać myśli negatywne.

To wszystko musi być odreagowane, inaczej przejdzie w chroniczne napięcie. Co to znaczy? Nieodreagowany stres zostaje wyparty do podświadomości, pracując w niej na zasadzie katarynki, niecelowo mobilizuje przez cały czas organizm wywołując impuls typu: uciekaj albo atakuj. Nie czynimy tego, gdyż tak naprawdę nie wiemy o co nam chodzi. Nie zdajemy sobie sprawy, że mamy do czynienia z sumą przeżyć, a to ostatnie, doprowadzające nas do furii, to przysłowiowa kropla wody.

Zmobilizowany organizm nieustannie pracuje w sposób zmieniony. Mocniej bije serce, następuje przypływ adrenaliny, wzrasta ciśnienie krwi, podnosi się w niej poziom cukru, następuje szybszy oddech, zwiększa się przemiana materii. Do mięśni napływa więcej krwi, stają się one wydolniejsze ponad potrzebę. Krew dopływa również do skóry i gęstnieje, aby zmniejszyć ewentualne krwawienie. Wyłączają się funkcje trawienne, gdyż w sytuacji walki bądź ucieczki nie są potrzebne do obrony. Nic jednak za darmo, niedokrwione zostają narządy wewnętrzne - słabną, zaczynamy na nie chorować. Gotowi do podjęcia walki bądź ucieczki trwamy. Napięte mięśnie zużywają tyle energii, na jaką pracę zostały zaprogramowane. Napięte chronicznie blokują również kanały bioenergetyczne, w akupunkturze zwane meridianami. Nasza energia nie mogąc się w nich swobodnie przemieszczać, to znaczy zasilać organizm, staje się słabsza, inaczej - my stajemy się słabsi. Bloki te sprawiają, że ciało i psychika dotąd będące jednością, stają się sobie przeciwstawne. Wzdłuż zablokowanych kanałów słabną różne układy i narządy. Napięte mięśnie blokują naczynia włosowate, którymi do komórek dociera krew, odżywiając je i odprowadzając z nich to, co zużyte. Nie zasilone odpowiednio krwią komórki nerwowe nie przekazują w sposób właściwy do mózgu informacji o toczących się w nas procesach chorobowych. Stąd umysł nie podejmuje tak jak należy akcji prowadzących do samowyleczenia. Nieustanne napięte mięśnie odczuwamy jako bóle głowy, karku, klatki piersiowej, brzucha, kręgosłupa, stawów, jako wzdęcia, mdłości, kurcze, drżenia, osłabienia, omdlenia, zesztywnienia. Pocimy się, marzniemy. Spięci i obolali nie mamy sił na normalne życie, na miłość, radość, szczęście. Przychodzą bezsenne noce. Stajemy się nadpobudliwi. Nerwowość ogranicza nasze intelektualne możliwości - gorzej przyswajamy sobie nowe treści. Tracimy szanse na sukces, częstsze są nieporozumienia rodzinne, wkradają się zaburzenia seksualne - nie mamy sił na seks. Tracimy przyjaciół, stajemy się apatyczni, przedwcześnie się starzejemy.

Często szukamy pomocy u bioenergoterapeutów. Zasileni energią, trochę odblokowani, a przez to podleczeni, przez miesiąc czy dwa czujemy się lepiej. Później najczęściej wszystko wraca do pozycji wyjściowej. Zalegające w nas przeżycia już tego dopilnują. Zdarza się oczywiście, że energia bioenergoterapeuty, zasilając nas i odblokowując kanały, wyleczy z konkretnej choroby w miarę trwale. Nie jest ona jednak drogą do pełnego zdrowia. Nie można być na stałe zasilanym z zewnątrz.

Sadzę, że iść powinniśmy w kierunku rozwijania własnej energii, poprzez uwolnienie z podświadomości wszystkiego, co negatywne, co destrukcyjne. W ten sposób zwolnią się chronicznie napięte mięśnie i odblokują kanały bioenergetyczne. Nasza energia stanie się silniejsza, to znaczy my staniemy się silniejsi, a tym samym zdrowsi.

Bardzo istotne jest tu, aby zawsze najpierw uwolnić się od tej negatywnej, chorobotwórczej pamięci, a dopiero później od tego, co ona wytworzyła, o ile oczywiście w następstwie uporządkowania psychiki ten „wytwór” sam nie zginie. Jeśli oddziaływać będziemy nie na przyczynę, ale tylko na objaw, to musimy się spodziewać, że jeżeli nawet on ustąpi, to organizm wynajdzie inny sposób na rozwiązanie tego swojego, większego problemu, po prostu zacznie na co innego chorować. Stąd należy być ostrożnym w przeprowadzaniu jakichkolwiek zmian w obrębie ciała. Można tu doszukać się odpowiedzi na często stawiane pytanie:, dlaczego pacjent nie przeżył, skoro operacja się udała? Śmierć bywa tu też sposobem na rozwiązanie naszych problemów, tylko wówczas należy patrzeć na nasze istnienie z innej perspektywy.

Psychosomatyka czy bioenergetyka mówią o pewnych prawidłowościach, ale i zauważają, że różni ludzie odreagowują niemal identyczne przeżycia we właściwy dla siebie sposób. Przytoczę przykład.

Ostatnio zgłosiły się do mnie dwie 75-letnie kobiety. Obydwie schorowane i wyczerpane. Jedna z nich cierpiała na prawie całkowitą bezsenność, druga na rwę kulszową wraz z przewlekłą opuchlizną nóg. Można by powiedzieć, że to już wiek. Nic bardziej mylnego, natura zaprogramowała nas przecież na 120 lat życia. Zarówno bezsenność jak i opuchlizna nóg oraz bóle związane z rwą kulszową ustąpiły już po pierwszych seansach. Główną przyczyną tych dolegliwości były przeżycia wojenne. Pierwsza pacjentka była więźniarką obozu niemieckiego w Zamościu. Za oknem jej baraku zawsze stał wóz z ciepłymi jeszcze zwłokami, potęgujący lęk o życie. W końcu szczęśliwa ucieczka, ale jakże ryzykowna, a zarazem psychicznie urazowa. Druga pacjentka wojnę przeżyła na Wołyniu i tamtejsze mordowania Polaków.

Moja terapia była dotarciem do przyczyn, dotychczasowe leczenie objawowe nie dało żadnych rezultatów. Inna pacjentka również z przeżyciami wojennymi, na koniec terapii oświadczyła mi: Obecnie jak chodzę, to nie czuję nóg. Dotąd ciągnęłam je za sobą, a teraz płynę. Takich przykładów na uzdrowienie a może raczej samouzdrowienie mogę przytoczyć wiele. Każdy wymaga indywidualnego potraktowania.

Ważnym jest tu zrozumienie, że nasze zdrowie zależy przede wszystkim od nas samych, od naszej świadomości. Higienę psychiki powinniśmy traktować przynajmniej tak jak dbałość o czystość ciała. Wówczas wiele chorób i dolegliwości nigdy by nie zaistniało.

STANISŁAW KWASIK

 
12. Rumieniec wstydu PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 19 lipca 1994 r.


RUMIENIEC WSTYDU


(...) Uczucie wstydu wlecze się za mną od dzieciństwa. Jako dziecko ciągle byłam wstydzona, że za głośno mówię, że za głośno się śmieję, że brzydko piszę, że czytanie przychodzi mi z trudem, że miałam więcej trójek od siostry.

(...) Są chwile, kiedy nie mogę znieść swojego widoku. Robię sobie wyrzuty, że tam w środku jestem nieśmiała, że zawsze muszę udawać, nieustannie być na baczności. Nie lubię siebie za to, że potrzeby innych stawiam przed swoimi, że boję się krytyki, że wciąż chcę być zauważana.

Stale wyciszam siebie, żeby nie powiedzieć komuś czegoś przykrego, nawet wtedy, gdy mam ochotę go skopać. Nie umiem upomnieć się o swoje ani w rodzinie, ani w pracy. Zawsze znajdzie się ktoś lepszy, a dla mnie już nic nie ma. Pielęgnuję w sobie żal do ludzi. Odcinam się od otoczenia; przyrzekam sobie, że już nigdy nie dam się wykorzystać, że postawię na swoim, ale następnym razem znowu jest tak samo. Czuję się wtedy jak coś zużytego.

Mam wrażenie, że jestem potrzebna tylko w pracy, do załatwienia czegoś, do pomocy, a nawet wysłuchania kogoś. To właśnie jest najgorsze, wściekam się wtedy za swoją głupotę, biłabym siebie i gryzła.

Chyba nikt i nigdy nie kochał mnie dla mojego samego istnienia.(...) Już jako dziecko czułam się jak podrzutek lub wyrzutek. Ciągle ktoś był pierwszy. W domu była to siostra. To ona robiła wszystko najlepiej; to ona potrzebowała opieki, troski i miłości; to ona miała nowe ubrania; to ona była stawiana mi nieustannie za przykład. Dla niej były pieniądze, dla mnie ich brakowało. Ja byłam dobra do bawienia dzieci, a gdy podrosłam, do ciężkiej roboty. Nienawidzę siebie za to, że byłam taka głupia. Idiotka, myślałam, że pracą ponad siły zaskarbię sobie dobre słowo, trochę uznania. Pamiętam jak dziś słowa matki: przecież nikt cię o to nie prosił.

Nigdy nie mogłam czuć się źle, mieć złego humoru, bo zaraz była awantura. Jak ja wtedy nienawidziłam swojego domu, napawał on mnie strachem i wstrętem. Kłamstwa matki, że kocha wszystkie dzieci jednakowo, były jak obelga, albo jak kamień, który ranił. Nawet płakać nie było wolno.

Jak po skończeniu szkoły wyjechałam z domu, to nikt tego nie zauważył. Nikt nie zatroszczył się o to, jak ja żyję. Zawsze słyszałam od matki: przecież jesteś dorosła, to musisz sama sobie dawać radę. Zaciskałam więc zęby do bólu i wtedy zaczęłam udawać, że jest mi dobrze, że jestem szczęśliwa.

Pamiętam listy od matki, które pisała co tydzień, bym się dobrze prowadziła. Czułam się jak zaszczuty pies. Niestety, biednie ubrana dziewczyna nie ma szans na zaprezentowanie siebie. Kompleks brzydoty i niedowartościowania narastał. Sama uważałam, że nie jestem warta być szczęśliwą.

(...) Właściwie to rumieniec urojonego wstydu był ze mną przez całe życie. Rumieniłam się wówczas, gdy miałam coś powiedzieć, gdy zobaczyłam kogoś, chociażby mi życzliwego. Nie muszę wstydzić się mojego życia ani swoich czynów, ale gdy słyszę słowa uznania, to też się czerwienię. Naprawdę to wolałabym być cały czas w cieniu, a najlepiej mieć czapkę niewidkę.

Denerwuję się tym, że mimo swych lat, rumienię się pod czyimś spojrzeniem, i to niekoniecznie męskim. Właśnie uświadamiam sobie, jak wszystko robiłam, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Wstydziłam się zająć należne mi miejsce w pracy i w domu. Przyjęłam na siebie rolę służebną, nie śmiejąc nawet podnieść oczu na coś lepszego. Czułam się zawsze gorsza od innych, brzydsza, gruba, niezgrabna, nie tak uczesana, nie tak ubrana.

Ciągle wydawało mi się, że nie mam szans, by mieć lepsze życie. Miałam uczucie, że wszyscy ze mnie się śmieją. Gdy przechodziłam obok grupy ludzi, to ręce sięgały mi kolana, nogi wiązały się w supły. Miałam tylko nadzieję, że moja mina świetnie kryje tremę.

(...) Wszystkie te myśli przeleciały mi przez głowę w czasie jednego z seansów u pana Kwasika. Nagle, na drugi dzień po seansie, zobaczyłam, że zmieniło się moje zachowanie. Po raz pierwszy od 25 lat, na widok dyrektora, nie ugięły się moje kolana i nie zapłonęłam na czerwono. Mało tego, mogę ludziom patrzeć w oczy. Po raz pierwszy w życiu czyjeś spojrzenie przyniosło mi malutką radość. Dziś nie cofnęłam się przed przyjacielskim przytuleniem, nie odebrałam tego z niechęcią; mało tego, czułam się bezpieczna. Mam uczucie, jak bym zrzuciła z siebie kolczasty płaszcz. Nie czuję się już bezbronna, nie muszę być ostra i nieprzystępna. Właściwie nie rumienię się już.

Nie potrafię wytłumaczyć, co się we mnie zmieniło, ale inaczej patrzę na mojego syna. Moje serce i myśli są inne. Jest nareszcie taki mój, mój kochany syn, moje dziecko, które zawsze pragnęłam. Moje słowa, nawet ton głosu, są inne. Syn też się zmienił, odgaduje moje życzenia, stara się mi pomagać, zaskakuje mnie wieloma rzeczami, słowami, gestami. Nasz dom nabiera ciepła. Kochałam swoje mieszkanie zawsze, ale czułam w nim pustkę i często słyszałam, jak dzwonią ściany. Dlatego pierwszą czynnością było włączenie telewizora. Teraz tego nie robię, nie czuję potrzeby słyszenia sztucznych głosów, nie muszę zagłuszać ciszy. Nie boję się iść do pracy. Z łatwością przychodzi mi wydawanie poleceń. Przestał mi „latać” żołądek, nie woła on już ludzkim głosem: „jeść”. Cudowne uczucie, kiedy po południu człowiek nie czuje potrzeby ciągłego jedzenia.

Czy jest jakiś związek między opisanymi przeżyciami, a rumienieniem się? Zważmy, że przez twarz wyrażamy to co chcemy przedstawić otoczeniu, światu. Dzieciństwo i młodość nasza bohaterka miała bardzo ciężkie. Czuła się odrzuconą, nie kochaną, tą drugą, gorszą. Nie wolno jej było mieć złego humoru, czuć się źle, nawet płakać. W jaki więc sposób mogła wyrażać te uczucia? Nic innego jej nie pozostało, jak wyprzeć je głęboko do podświadomości i później odreagowywać taką formą nerwicy.

W czasie seansu medytacyjnego z wizualizacją, jak pisze, wszystkie te przeżycia przeleciały jej przed oczami, co oznacza, że w jakiejś mierze odreagowały się, że uwolniła się od nich, a tym samym od wynikającej z nich choroby. Nie mając już w sobie tyle bólu, stała się zdolną do lepszego życia.

STANISŁAW KWASIK

 
<< pierwsza < poprzednia 11 12 13 14 15 16 następna > ostatnia >>

Strona 13 z 16